Późnym wieczorem wyruszyłem poza tereny miasta. Swe kroki skierowałem ku zgliszczom, które dawno temu pozostawiłem po sobie. By szybciej dotrzeć do celu, swą ludzką postać zamieniłem na rzecz zwierzęcej. Złote łuski na masywnym grzbiecie, odbijały blask księżyca jak i gwiazd. Dotarłszy do gór ogromnych, ponownie stałem się w człowiekiem. Głęboko odetchnąłem nocnym, mroźnym powietrzem, które zmieszane było z lekką wonią spalenizny. Uniosłem dłoń, jakbym chciał nabrać wody, ściekającej ze skały, by w jej wnętrzu pojawiła się kula ognia. Wkroczyłem w czeluści skały, kierując się w dół. Im bardziej brnąłem w głąb skały, tym bardziej wyczuwalny był swąd dymu. Po długiej wędrówce, w końcu dotarłem do wylotu skały. Ugasiłem płomień na dłoni i wkroczyłem w swoje byłe domostwo. Swąd dymu nadal się tutaj unosił, pomimo iż dawno już powinien ulecieć w nicość. Powoli się rozejrzałem po Świecie Umarłych, a na moim obliczu jawił się nikły uśmiech triumfu. Migawki z przeszłości powróciły, niczym koszmarny sen, każdego dziecka. Z jedną różnicą. Mnie one nie przerażały. Wręcz przeciwnie. Napawałem się widokiem, jaki przede mną się rozpościerał. Widok wszechogarniających popiołów i ruin domostw, dostarczał mi tyle radości, co śmiertelnikowi widok słońca. Ruszyłem przed pustkowia śmierci. Każdy mój krok, wzbijał tumany kurzu. Zapach dymu niemiłosiernie gryzł w nozdrza; jednak nie mnie. Ja z tym subtelnym zapachem, byłem oswajany od małego. Nie wiedząc kiedy, dotarłem do ruin mego domostwa
z dzieciństwa. Wkroczyłem w nie pewnie, rozglądając się po spalonym wnętrzu. Dłonią przejechałem po ścianie holu, pozostawiając trzy długie smugi. Nie było nic. Nawet echo, gdzieś uciekło, bojąc się okrutnika, który nawiedził dawną krainę. Poszedłem ku sypialni rodziców. Coś niewytłumaczalnego mnie tam ciągnęło. Jak wielkie było moje zdziwienie, że jedyna rzecz, która przetrwała mą furię, była mała skrzynka, znajdująca się pod łożem zabitych moją ręką rodziców. Podszedłem i otworzyłem ją. Mym oczom ukazał się notes. Notes zapisków mego ojca. Wyszedłem z ruin, ściskając w dłoni owy przedmiot. Ruszyłem ku wyjściu, by otulony nocą móc przeczytać wspominki ojca. Dotarłszy na zewnątrz, przysiadłem na pobliskiej skale. Głęboko odetchnąłem i zacząłem czytać...
Piątek, 5.05.1874 r.
Właśnie dzisiaj się dowiedziałem, że moja ukochana żona, jest brzemienna. Jakaż była moja radość, gdy przekazała mi tą wspaniałą nowinę. Już nie mogę się doczekać, kiedy będę trzymał swego potomka w ramionach. Mam tyle pomysłów, które chciałbym zrealizować. Nauczyć go lub ją chodzić, grać w różne gry, które pamiętam ze swego dzieciństwa, sztuki walki itp. Wychowam je na porządnego człowieka, jak i Złotego Byka.
Poniedziałek, 8.05.1874 r.
Moja żona twierdzi, że oszalałem. Paplam tylko o nienarodzonym dziecku. Śmieje się z tego, jednak wiem, że już powoli działa jej to na nerwy, ale nic na to nie poradzę, że kocham tego maluszka ponad życie swe i swej połowicy. Dzisiaj miałem zbudować łóżeczko, jednak Margo skutecznie mi to wyperswadowała. Chodzę tak szczęśliwy jak nigdy przedtem.
Oderwałem się na chwilę od wspominek mego ojca. Westchnąłem i przeczesałem włosy, a ująwszy notes w obie dłonie, jąłem czytać dalej.
Środa, 25.08.1874 r.
Dawno nic nie pisałem, jednak byłem zajęty truciem mojej żonie o dziecku. Powoli ma mnie dosyć
i coś mi się wydaje, że jak nie przestanę to mnie wyrzuci z sypialni. Ale dzisiaj szukaliśmy już imienia dla dziecka. Doszliśmy do wniosku, że syn będzie nosił imię Kurhan, a córka Kahmal.
Wtorek, 4.09.1874 r.
Dzisiaj, nie wiedząc czemu, wyciągnąłem Księgę, która jest w naszym pokoleniu od lat. Napisana została przez, nieżyjącą już wyrocznię. Mimo, że posiada już wiele tysięcy lat, jej stan jest całkiem dobry. Zacząłem czytać. Jakież było moje przerażenie, gdy dotarłem do wątku o potomku, który miał się urodzić w dzień wybuchu wulkanu. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ziemia pod naszymi stopami się zatrzęsła. A wiadomo co to oznaczało w naszej krainie. Musiałem pokazać to Margo.
Czwartek, 6.09.1874 r.
Mogłem jej tego nie pokazywać. Teraz przeze mnie nie śpi. A musi wypoczywać jak najwięcej. Muszę ją jakoś odwieść od tych czarnych myśli. Już ja się o to postaram.
Niedziela, 29.09.1874 r.
No i się udało. Przesypia teraz całe noce, a nasze maleństwo się rozwija prawidłowo i bardzo szybko. Dzisiaj ponownie zatrzęsła się ziemia, a poziom lawy w Szczelinie Jęków wzrósł. Zmartwiło mnie to, jednak nadal noszę w sercu nadzieję, że to nie o moje dziecię chodzi, choć ma tak samo na imię jak dziecko z przepowiedni. To nie może być on.
Wtorek, 10.10.1874 r.
Mizernieje w oczach. Nie jem, nie sypiam. Swoją ukochaną przekonuję, że wszystko jest w porządku, tylko tak bardzo jestem podekscytowany narodzinami pierwszego dziecka. Na szczęście mi wierzy.
A moje serce skrywa się w coraz większym mroku. Nie wiem co mam dalej robić, tym bardziej, że wulkan zaczyna już dymić.
Czwartek, 22.10.1874 r.
Moje myśli wróciły na właściwy tor. Nie martwię się o to, że przepowiednia może się spełnić. Teraz moim jedynym problemem jest to, jakie mam łóżeczko zrobić. Znowu odzyskałem siły i wiarę we własne możliwości. Nawet jeśli urodzi się dziecię zniszczenia, będę robił wszystko by wychować je na porządnego człowieka.
Sobota, 26.10.1874 r.
Mijają kolejne minuty, godziny, dni, a ja już nie mogę się doczekać narodzin. Cały pałam chęcią bycia rodzicem. Ale muszę poczekać jeszcze cztery miesiące. Jak ja to wytrzymam?
Środa, 13.11.1874 r.
Staram się nie zwariować. Chodzę tylko od domu do Szczeliny Jęków. Jej widok nie napawa mnie optymizmem, jednak muszę się trzymać. Jedyny cień nadziei, jaki mi pozostał to przekonania mojej ukochanej Margo. Nie wiem co bym bez niej zrobił.
Poniedziałek, 2.01.1875 r.
Nie miałem siły pisać. Przez ostatnie dni żyłem na pograniczu załamania nerwowego, połączonego
z depresją. Ale jakoś udało mi się z niej wyjść. Musiałem dać radę. Dla żony jak i dla nie narodzonego dziecka. Wciąż tliła się maluteńka nadzieja, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze tylko miesiąc, a jakby było mało problemów, ziemia trzęsie się coraz częściej.
Środa, 28.01.1875 r.
Jestem tak podekscytowany, że za niecały miesiąc będę ojcem, że oddaliły się ode mnie wszelakie troski. Uśmiech nie schodził mi z ust, a i moja małżonka była cała rozpromieniona, choć bardzo się bała pierwszego porodu. Jednak mój entuzjazm połączony niemal z szaleństwem, podnosił nas na duchu.
Piątek, 20.02.1875 r.
Nadszedł w końcu upragniony dzień. Moja żona zaczęła rodzić. Byłem przy niej od samego początku do samego końca. Trzymałem ja za rękę, a gdy ona prawie mi ją miażdżyła w uścisku, uśmiechałem się do niej, choć wiedziałem, że ona cierpi bardziej niż ja. Po upływie wielu godzin męki Margo, usłyszeliśmy płacz dziecka. Powiedziano nam, że to chłopiec. Jednak jego małe ciałko, a właściwie brzuch, był pokryty blizną. Spojrzeliśmy na siebie i bez głośnie wypowiedzieliśmy imię "Kurhan". W ten czas, ponad naszymi głowami, wybuchł wulkan. W naszych oczach można było wyczytać strach jak i zwątpienie, jednak gdy Margo wzięła dziecko w objęcia, zakochała się w nim. "Argomael" tak będzie miał na imię, a moje serce spowił cień.
CDN.
-------------
Za bardzo nie krytykować ;) Lepsze takie opowiadanie niż żadne. Za wszelakie błędy przepraszam. nie jestem najlepszy w pisaniu takich rzeczy. Mam nadzieję, że miło się czytało. A dalsza część pojawi się za prę dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz