wtorek, 19 listopada 2013

Z lodowego ogrodu.


Ktoś krzyczał z bólu pod jej palcami.Z otwartej rany w poprzek brzucha wylewały się śliskie wnętrzności. Parowały obłym ciepłem, a ona próbowała zatrzymać je dłońmi. Po prostu zatkała dziurę kawałkiem przepalonej szmaty. We wsi zawalił się nawet kościół. Jego postgotycka konstrukcja z kamiennych ciosów leżała rozsypana po niewielkim rynku, który ostatnio został rozbudowany o małą fontannę, w której przed mszą dzieci moczyły lepkie ręce. Teraz te palce powciskane były po ciężkie płyty chodnikowe o chropowatej fakturze.Zwymiotowała obok zwłok. Apokalipsa pochłonęła jej dzieciństwo w ciągu kilku godzin. Zajadała się teraz ludźmi, których zielarka leczyła odkąd skończyła studiowanie ksiąg. Choć było to dziwne, w niej pokładali większe nadzieje na uzdrowienie, jej radom ufali, rezygnując z faszerowania się lekami i szczepionkami. Poddawali się jej spokojowi, który tylko poza centrami miast mógł być jej prawdą. Otarła usta dłonią, kwaśny, gęsty smak osiadał w jej żołądku.
-Amanha.
Krótka przerwa między nawoływaniami wypełniona skwierczeniem powietrza, które posiniało od wybuchu gazowni.Budynek z żelbetonu mieścił się niedaleko banku, kilkaset metrów od biblioteki, w której wypożyczała książki gdy jeździła do piekarni odrobinę na północ od sklepu z mięsem gdzie na propagandowej, białej wystawie na hakach wisiały grube tusze prosiąt zarzynanych często na oczach małej Amanhy.Zawsze wypominali, że to pogańskie imie.
-Amanha!Amanha... Odezwij się.
Od strony cmentarza, gdzie obruszona ziemia zapadła się o półtora metra w głąb podbiegała ku niej srebrnooka zakonnica, której fałdy tłuszczu opierały się pod zwojami czarnego materiału. Przypominała w biegu pingwina, do tego zrozpaczonego. Amanha delikatnie uniosła bezpłciowego spojrzenia człowieka wykonującego swoją pracę na posłannicę boga, która chybotała się na obleczonych smalcem nogach w poprzepalanych podeszwach czarnych tenisówek. Była z niej dobra kobieta, gdy zobaczyła proboszcza napęczniałego od własnych jelit, których posiniały zwój skręcał się wkoło szmaty nawet nie mrugnęła okiem. Przeżegnała się tylko. Amanha poczuła przekwaśny smak żółci w gardle gdy oparła spojrzenie na kawałku niruchawego mięsa obejmowanego przez siostrę z zakonu najświętszej panny. Zielarka przesunęła palcami po przezroczystych powiekach niedawno narodzonego dziecka, którego życiem opłaciła matka. Kobieta wytarła dłonie o miękką koszulę, postępująco sztywniejącą od brudu. Wraz z siostrą stanęły przed rozebraną przez naturę dzwonnicą kościelną, z której pzozostały jedynie żelazne pręty konstrukcyjne. Dzwon wybijał dla wiernych.
***
Odsunęła warg od twarzy kochanej Opasłej Mabel, która w trakcie pracy przy odbudowie wsi schudła do samych kości i żył. Na jej wargach osiadał szron z martwiejącego pocałunku Hiceage. Na wiecznie zastanawiającym się czole drobne zmarszczki ryły linię wieku Amanhy. Niedawno skończyła lat trzydzieści, w mało hucznych okolicznościach, wypełnionych pracowaniem nad nowymi rodzajami substancji psychoaktywnych. Mimo nagromadzenia czynników mutagennych w środowisku, społeczeństwo przechodziło intelektualny regres. Ludzie zaczęli starać się o to aby nie wiedzieć. Dla samej zasady, aby znów nie zapłacić za to najwyższej ceny.Zrezygnowano z nauki. Amanha badając działanie określonych gatunków roślin czy zwierząt i ich wzajemny wpływ na siebie, chciała uratować choć tę jedyną kobietę która pozostała w jej świecie mimo szerzenia się mutacji. Nie dla wielkich czynów, a z ludzkiego odruchu.Niestety przegrała. Organizm siostry Mabel uniknął zakażenia, lecz dopadła ją starość, a potem reumatyzm, problemy gastryczne i upośledzenie motoryczne. Geriatria w czasach PRZED mogła leczyć swe dolegliwości za sprawą wielce skomplikowanych ampułek, rur w jelitach, płukanek organizmu. Chorzy pewni byli nieomylności lekarzy, bo ci po medycynie wiedzieli czego nie należy naciskać, albo czego nacinać bo już wcześniej w efekcie takich działań koś zmarł. Teraz każda substancja wymagała analizy.Słodki dym unosił się znad drewnianej ławy, którą wyciosał bez zgrabności przygłup ze wsi, który za każdym razem z równą fascynacją sięgał po siekierę, aż było w tym coś niepokojącego. W błękitnym spojrzeniu zielarki wytraciły się emocje. Okadzała pomieszczenie, aby swąd trupa nie rozniósł się zbyt szybko. Trumnę PRZED budowano w czasie dwudziestu siedmiu i osiem dziesiątych minuty. Jej kazano czekać tydzień. Więc usiadła i zaczęła czekać opierając małych stóp o wypaloną ziemię.
***
Nie miała już niczego, ale nie miała w sobie też goryczy ani chęci by czegokolwiek żałować. Realizm wysączał się z każdego jej spokojnego ruchu, który ochładzał powietrze wkoło jej karku. Temperatura jej ciała wywoływała najwięcej wstrętu pośród wszelkich przywar. Serce pompowało krew wolno, ospale, sprawiając , że cerę miała nie do końca zdrowo bladą. Lodowate kwiaty jak koronkowa kolia wykwitały na jej szyi wzdłuż tętnicy gdy przechodziła bram miasta. Wysokie mury rozbłyskiwały flarami strażnic. Pierwszy raz od lat mogła obserwować prawdziwą krzątaninę ludzi,ich tłum którego dotyku nie lubiła. Była jednak świadoma faktu, że to jedyna droga do przetrwania ideii humanitaryzmu, bycia człowiekiem i wszystkim co się z tym wiąże. Kiedy popchnął ją przechodzień na ulicy zobaczyła w jego oczach podwójne źrenice, rozwarstwione jak za dawnych chorób genetycznych, ale w spojrzeniu mężczyzny obserwowało się ruch płatków złota lub miedzi. Zdawało się, ze mu to nie przeszkadza.Podobnie jak odór rybich łusek nad kobietami, które zasiadały w Mieście Ognia na krawędziach ulic  rozczesując długich włosów i przyśpiewując wedle swej zachcianki. Kiedy tylko zielarka zajęła koło nich miejsce na chodniku zaczął osiadać szron. Mało kiedy skupiała się na kontroli swojego żywioły, który był esencjonalnym zimnem. Nie warunkował się na wytwarzanie lodu, czy północnych wiatrów. Był samą ideą zimna zawartą w niewielkim, kobiecym ciele. Ludzie przyglądali się jej z góry, jakby była kurwą na posłużki, przez to, że siedząc miała szeroko rozchylonych kolan, a na ustach drobny uśmiech. Odpaliła nieśmiertelną lufkę , która czarna była od ciągłego wsuwania jej nad ogień. Stała się jej znakiem rozpoznawczym. Ale tutaj nikt miał jej nie znać i nikt miał jej nie rozpoznawać. Znów mogła wrócić do przewagi nad ludźmi o skłonnościach do nawiązywania krótkotrwałych relacji. Ona swoje budowała czasem. Mysie włosy opadały na ramiona, a kiedy poruszała głową widać było , że z życia czerpie wszystko. Bo akurat koniec świata dał jej  ku temu możliwości.
Miała tu zostać.
Miała należeć do Gildii Powietrza.
Miała znów pracować.
Jako zielarka skoro już wraca się do podstaw.
A teraz patrząc na Ciebie z drugiej strony ulicy uśmiecha się delikatnie, przyglądając się bladobłękitymi oczyma.


.....................................................................................
Grafika przedstawiona w poście nie należy do mnie.Nie roszczę sobie do niej praw autorskich.

2 komentarze:

  1. Dzień dobry. - Za plecami kobiety pojawił się rosły mężczyzna. - Zwą mnie Argomael. Witaj w mieście. - Na jego ustach wykwitł uśmiech.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie musisz się mnie obawiać. - Ponownie się uśmiechnął, jednak wolał się cofnąć o krok. - Jestem niebezpieczny tylko w paru wypadkach. - Mrugnął nieco rozbawiony. - I zacznij oddychać kobieto, bo usta Ci już sinieją.- Zaśmiał się pod nosem głębokim lekko chrypliwym barytonem.

    OdpowiedzUsuń